[[Retro było pisane na szybko, jak będę miał czas to je poprawię, na chwilę obecną musi być w takiej formie w jakiej jest obecnie]]
Kilka godzin później, nieopodal domu Millera.
Joel w pośpiechu opuścił okopy. W jego głowie krzyczały dwa głosy – rozsądku i paniki. Górował tylko jeden i niestety nie był to głos rozsądku. Gdzieś po drodze z wojskowej kabury wypadł mu rewolwer, nawet tego nie zauważył. Przez większość drogi biegł co sił w nogach i powietrza w płucach, pod koniec nieomal wpadając pod motocykl przecinający ulicę na pełnej mocy silnika. Nie wiedział zupełnie jakim cudem nie słyszał jego ryku, wspomniana wyżej panika omotała wszystkie jego zmysły i czyniła go ślepym, głuchym głupcem a w głowie dalej kołatała się tylko jedna myśl.
Ocalić rodzinę.
Rodzina była wszystkim tym co czyniło go człowiekiem. Czułym, wrażliwym, odpowiedzialnym i twardym by czasem stawać się miękkim. Dawała mu szczęście i sprawiała że czuł dumę jako mąż, ojciec i mężczyzna. Zastanawiał się pewnego razu kim stałby się Joel Miller, gdyby życie pozbawiło go jedynego źródła jego siły i wystawiło na próbę ułożenia sobie życia na nowo. Wystarczyło mu wówczas tylko kilka chwil aby raz na zawsze porzucić swoje rozważania na ten temat i nigdy więcej do nich nie wracać. Od zawsze bowiem czuł, że gdzieś bardzo daleko na krańcach umysłu, gdzieś bardzo głęboko w jego duszy czaiło się uśpione zło, gotowe obudzić się na dany od losu znak i wyciągnąć po niego swoje czarne łapy by zawładnąć nim i zniszczyć wszystko to czym uczyniła go Margaret, narodziny Judy i pozostałych dwojga jego dzieci. Biegł bardzo długo by z frontu dotrzeć do odległej dzielnicy w której mieszkał. Dopiero gdy był już niemal w domu zaczęło do niego docierać, że wojna nigdy tutaj nie dotarła. Głos rozsądku chwilowo zaczął pokonywać głos paniki i Joel zaczął zastanawiać się nad tym co się stało i jak doszło do tego, że zdezerterował. Przystanął i oparł się o ścianę budynku, gdy dotarła do niego brutalna prawda o tym jak dał się oszukać, jak go zmanipulowano i wywiedziono w pole tak, aby sam siebie wyjął spod prawa i skazał na surowe konsekwencje wśród których między innymi znajdowało się rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny. Zrobiło mu się gorąco i zimno na przemian, na czoło wstąpiły gęste krople potu, w pewnym momencie nieomal zwymiotował. Został zdradzony i najgorzej bolał fakt, że święta czwórka wykorzystała słabość jaką wykazał w rozmowie z Anne. Odsłonił się i teraz będzie musiał ponieść konsekwencje które wynikną z procesu w niedalekiej przyszłości – bo cokolwiek by teraz z tym chciał zrobić, było już za późno. Był niemal pewien że oficer Jones już do tej pory powiadomił odpowiednie służby i przedstawił im dowody jego dezercji, pewnie nawet mocno naciągnięte.
Joel znalazł się na skraju kompletnego załamania.
Stał w bezruchu kilka minut podczas których uspokoił oddech i szaleńczy rytm bicia serca. Teraz gdy już mleko było rozlane nie było odwrotu. Postanowił nie wtajemniczać Margaret w to co się stało. Okłamie ją, pomimo tego że obydwoje nienawidzili się okłamywać i że przyrzekali sobie nigdy tego nie robić. Okłamie ją, bo nie ma innego wyjścia. Tym razem po prostu nie potrafił powiedzieć jej prawdy. Ruszył dalej i już nie biegł. Był w okolicy domu po raz pierwszy od czterech lat i bał się spotkania z osobą za którą mógłby oddać swoje życie. Doszedł do końca ulicy i wyjrzał zza rogu.
Stał tam. Dom pogrążony w ciszy wczesnego poranka – ciszy przerywanej od czasu do czasu odległymi wystrzałami z broni palnej i laserowej. Wschodzące słońce pomalowało dach jego domu odcieniami pomarańczy i żółci, padało na zasadzone obok schodów kwiaty i zaglądało do sennej atmosfery sypialni dzieci. Miał nadzieję, że spały spokojnym snem. Pomimo wczesnej pory jego piękna żona Margaret plewiła grządkę z warzywami. Była nachylona i odwrócona do niego plecami więc nie mogła go widzieć. Natomiast na jej widok serce Joela zaczęło szybciej bić, musiał włożyć sporo energii w to by nie rzucić się biegiem w jej stronę i drugie tyle by się nie rozpłakać i zachować męski, twardy jak zwykle wyraz twarzy. Poszedł w jej stronę powolnym krokiem i gdy był już blisko zatrzymał się w miejscu.
- Margaret.
Odezwał się do niej po czterech latach rozłąki. Mimo wszystko nie brzmiał tak twardo jak chciał. Usta drgały mu mimowolnie i nie potrafił tego kontrolować. Jego żona zastygła na dźwięk jego głosu i odwróciła się, po chwili w jej oczach zabłyszczały łzy. Łzy szczęścia.
- Joel?
Dopiero po kilku sekundach nastąpiła eksplozja radości, niedowierzania i płaczu. Tamten dzień był jednym z najszczęśliwszych w ich życiu i Joel długo miał się tym szczęściem nie cieszyć. Wówczas tego jednak jeszcze nie wiedział a po upływie dwudziestu lat, tamten dzień miał mu się jawić koszmarem śnionym każdej nocy.
***
Dwa dni później, wczesny ranek, dom Joela.
Leżeli w łóżku z Margaret. Dzieci spały gdyż było nawet na nie jeszcze zbyt wcześnie. Akurat skończyli się kochać i oboje nigdy mieli się już nie dowiedzieć, że z tej miłości powstać miało kolejne nowe życie. Drugi syn, albo trzecia córka. Patrzyli sobie w oczy i oboje byli szczęśliwi tak jak każdego dnia sprzed wybuchu wojny. Uśmiechnęli się.
Po raz ostatni.
Ktoś kopniakiem wyważył drzwi i wdarł się do ich domu. Zanim zdążyli się ubrać (Margaret była w tym zawsze szybsza) usłyszeli krzyk ich syna i młodszej córki. Włosy stanęły im dęba i zaczęli wykrzykiwać imiona dzieci. Powstał chaos w którym zakładanie ubrań przestało mieć znaczenie, więc ze swojej sypialni wybiegli nago, najpierw jego żona a na końcu on. Joel nigdy miał już nie zapomnieć tego dnia. Oboje zatrzymali się na szczycie schodów, sparaliżowani przez strach o życie dzieci.
- Jones! Co ty kurwa robisz?! – Wrzasnął Joel, trzęsący się z nerwów których nijak nie dało się porównać do doświadczeń czterech lat frontu. Histerycznie zawtórowała mu Margaret.
- Puszczaj mojego syna bandyto! Nie rób mu krzywdy!
- Stójcie w miejscu albo odstrzelę mu łeb! – Jones był pijany.
Joel w życiu nie przypuszczał, że w swoim domu zobaczy oficera Jonesa w sytuacji w której ten trzyma rewolwer przy skroni swojego małego i płaczącego pięcioletniego syna, wybudzonego z pięknego snu wprost w koszmar rzeczywistości. Gdzieś z pokoju najstarszej córki dobiegały krzyki jej, Roberta i Finna Smitha, Margaret sprawiała wrażenie jakby miała postradać zmysły i ciągle krzyczała, dzieci nawoływały matkę i ojca. John Wright właśnie przytargał za włosy na korytarz drugą ich córkę, ona też płakała. Brutalnym kopnięciem zmusił ich córkę do uklęknięcia, a potem wymierzył w jej głowę broń. To było zbyt dużo dla jego żony.
- NIEEEEEE!!!!!
Zawyła i ruszyła po schodach szarżując na napastników, z którymi nie miała żadnych szans. Joel próbował ją powstrzymać ale nie zdążył zareagować i natychmiast ruszył za nią. Oficer Jones wycelował broń w twarz Margaret i nacisnął na spust. Kula zabiła jego żonę natychmiast akurat w momencie gdy Finn i Robert wychodzili z ich córką z jej pokoju. Joel nie widział wówczas że twarz starszej córki była już obita, że miała rozciętą wargę i krwawiący nos. Jedyne co wówczas widział to to jak głowa jego żony odskakuje do tyłu a ciało w pędzie pada na schody i zatrzymuje się tuż pod stopami syna i pierwszej córki. Jej martwe oczy wbijały swoje spojrzenie wprost w oczy młodszej córki. Na krótką chwilę wszyscy umilkli a napastnicy przestali się uśmiechać. Twarz Joela ozdobiły krwawe plamki i tkanki, które można było uznać za mózg Margaret. Sam Joel zatrzymał się prawie na końcu schodów i szeroko otwartymi oczami widział, jak z dziury w głowie jego żony wypływa krew i galaretowata substancja. Złapał się za głowę i zawył jak dzikie zwierzę. Dzieci mu zawtórowały i nie zamierzały się już uspokoić, chaos od nowa ogarnął cały dom. Percepcja Joela została ograniczona do twarzy oficera Jonesa. Nie myślał wcale gdy skoczył do przodu z gołymi pięściami przeciwko czterem rewolwerom. Nawet się nie zorientował jak dostał rękojeścią w twarz i jak stracił na krótką chwilę przytomność.
Gdy się ocknął był związany i skrępowany jakby był świnią gotową do zarżnięcia. Znajdowali się w kuchni. Jego córki i syn również były skrępowane i przywiązane a grono oprawców dyskutowało na korytarzu. Zza zamkniętych drzwi dochodziły stłumione odgłosy kłótni. Dzieci dalej płakały, tylko znacznie ciszej. Najgorzej wyglądał mały Steve. Z całej trójki tylko najstarsza próbowała się uwolnić.
- Dzieci, – Odezwał się łamliwym głosem, w głębi duszy odpychając od siebie widok martwej Margaret. – nie bójcie się, tata zaraz coś wymyśli.
Joel szarpnął się, próbując uwolnić się z więzów. W rezultacie z kredensu spadła cukiernica i stłukła się na podłodze, robiąc raban. Na korytarzu ucichły głosy i do kuchni wpadł John Wright.
- Obudziłeś się rycerzyku? – Zapytał z pogardą i kopnął go w brzuch. Joel stęknął.
- Wy skurwysyny… - znów dostał w brzuch kopniaka. Bolało jak diabli, jednak strach w oczach dzieci był gorszym doświadczeniem. - … za co?! ZA CO?!
- Już Ty kutasie jebany dobrze wiesz za co. – Do kuchni wszedł oficer Jones.
- Tak, tak, już on dobrze wie za co. – Zawtórował mu któryś ze Smithów na korytarzu.
- NIE WIEM! ZABIŁEŚ MOJĄ ŻONĘ SKURWYSYNIE, ZAJEBIĘ CIĘ! – Krzyknął Joel, czerwieniejąc na twarzy.
Jones podszedł do Joela i skopał go tak bardzo, że bolało go niemal wszystko.
- To wszystko to kara za to co nam zrobiłeś. – Miller miał teraz pewność, że wszyscy czterej byli pijani w sztok.
- O czym ty mówisz pojebie?
- Patrzcie go, kurwa. On dalej udaje że nie wie co narobił!
Jones wycelował rewolwer gdzieś w okolicę dzieci i wypalił. Joel zdążył tylko krzyknąć. Kula poleciała w stronę dzieci i na szczęście trafiła w butelkę mleka stojącą na stole. Dzieci były tak przerażone, że nie potrafiły już ze strachu płakać.
- Co ty robisz Jones, na litość boską! Cokolwiek Ci zrobiłem zostaw moje dzieci w spokoju, to tylko dzieci!
- Zapłacisz nam za to!
Joel naprawdę nie wiedział dlaczego to wszystko się dzieje. Przecież to oni wrobili go w dezercję do cholery! Joel nie zdążył czegokolwiek więcej powiedzieć. John wkroczył do akcji i zaczął go bić, niemal pozbawiając przytomności. W którymś momencie dzieci zaczęły krzyczeć a on sam zaczął czuć dym.
Jones złapał go za włosy i podniósł jego głowę z posadzki do góry.
- Patrz mi w oczy śmieciu. Pożałujesz wszystkiego.
Wyciągnęli go ze środka na podwórko i dzieci zostawili w kuchni. Ciągnęli go przez korytarz gdzie mignęła mu twarz jego martwej żony. Dzieci krzyczały tak bardzo, że aż rozrywało mu serce.
- Nnn-ie, niie! Wypuść moje dzieci Jones, na Boga, Joneeees. – Joel płakał a wręcz wył. Był bezsilny, trzymali go zbyt mocno i było ich czterech.
- Chcesz mnie zabić to mnie zabij ale zostaw moje dzieci w spokoju, błagam!
- Słucham?
- Moje dzieci, błagam. Zrobię wszystko tylko uwolnij moje dzieci. – Szlochał.
- Zrób mi laskę Miller i spisz się dobrze, to pogadamy.
- Jones, to tylko dzieci. Błagaaaaaam!
- Zrób mi laskę Miller a je uwolnię… – Jones brzmiał jak totalny psychol. -… nim spłoną żywcem. Patrz skurwielu, płonie ogień, płonie. Czas ucieka a ty bezczynnie na tych kolanach tak klęczysz przede mną.
Pozostała trójka oprawców śmiała się i świetnie się bawiła, podczas gdy pożar ogarnął już piętro jego domu. Joel miał przez cały czas widok na tą makabrę. Wolał stracić honor, dumę, życie i wszystko inne byleby tylko uratować swoje dzieci. Rozpiął spodnie Jonesa ale ten strzelił go w twarz nim zdążył zrobić cokolwiek.
- Czy ty kurwa Miller nie rozumiesz, że to Twój koniec? Jesteś zerem, pierdolonym donosicielem. Takich jak Ty, w wojsku się nie toleruje. Patrz jak płoną, będzie to ostatnia rzecz jaką zobaczysz przed swoją śmiercią! Wiedz skurwysynie, że wszystko co Cię dziś spotkało to tylko Twoja wina!
- NIEEEEEEEEEEEEEEEE!!!
Joel wrzeszczał a oni zmusili go to tego aby patrzył w okna swojego domu ogarniętego przez pożar. Gorsze od tego widoku było to, że wewnątrz były jego dzieci. Ich krzyki były coraz głośniejsze, wołały go a sam Joel czuł że zaraz oszaleje z rozpaczy, ból psychiczny niemal rodzierał go fizycznie na pół. Szarpał się, gryzł i próbował kopać ale oni trzymali go zbyt mocno. Żaden sąsiad nie reagował. Nikt mu nie pomógł. Jego dzieci wiele wycierpiały, zanim ogień dotarł do kuchni i wysadził bojler na gorącą wodę. Dopiero eksplozja w kuchni uciszyła krzyki jego dzieci. Wówczas z jego gardła wyszedł przeraźliwy krzyk boleści, który raz na zawsze zmienił dźwięk jego głosu. Ten krzyk był oznaką tego, że Joel Miller stracił duszę. Gdy jego dzieci spłonęły przyszedł czas na jego własną śmierć i Joel pragnął jej ponad wszystko i było mu wszystko jedno jak do tego dojdzie, stał się wrakiem. Cała czwórka na sam koniec skatowała go do nieprzytomności, być może nawet wpędzili go w śpiączkę. Przenieśli go nagiego poza mury miasta i pozostawili na pustyni na pewną śmierć.
Tamtego dnia Joel Miller stracił swoje człowieczeństwo i na jego miejsce narodził się potwór.