Średnie mieszkanie Holly Greywood Mieszkanie ma trzy pokoje, dwa mniejsze i jeden większy. W kuchni jest wystarczająco dużo miejsca, by postawić stół i cztery krzesła. W łazience za niewielką ścianką jest mały kącik do prania, z pralką i kilkoma sznurkami podwieszonymi pod sufitem.
Sprzęty: - duża kuchnia węglowa - duży bojler - żelazko - chłodziarka z eterem - pralka
Łączne zużycie węgla to 13,64 jednostki.
Mieszkanie jest urządzone w starym stylu. Dodatkowo większość rzeczy było po prostu używane, odnowione, wyczyszczone dokładnie już w mieszkaniu, by sąsiadów nie dziwiły nowe graty znoszone do mieszkania w takiej części miasta. Bo mieszkanie było co prawda jeszcze w Drugiej Strefie, ale bardzo blisko granicy ze Slumsami. Okna i zamki w drzwiach zostały wzmocnione i odpowiednio zabezpieczone od wewnątrz.
Dwie zakurzone kobiety w ubraniach całych z piasku nie wzbudzały żadnego zainteresowania. Nie różniły się niczym od reszty. Dodatkowo Theresa wybrała taką dzielnicę, w której ludzie są zbyt zajęci własnym życiem, by zajmować się cudzymi. Byli pochłonięci walką o pozostanie w Drugiej Strefie i nie daniem się wykopać do Slumsów. Zresztą Theresa przychodziła tutaj już od jakiegoś czasu - w spiętych włosach, w czapce, bez makijażu w ciuchach, które przywodziły skojarzenia z ubogą kobietą Drugiej Strefy. Noszącą spodnie. Reebentoff nie chciała, być odbierana jako ktoś, kto się ukrywa. Rozmawiała z sąsiadami ze śmiechem. Przedstawiała się jako Holly. Nikt nie kojarzył jej z Theresą Reebentoff - exdziennikarką o wiecznie idealnym wyglądzie, snobistyczną a jednocześnie bezczelną, z wianuszkiem mężczyzn wokół niej. Tych, którzy chcieli ją przelecieć. I tych, którzy woleliby widzieć ją martwą. Tutaj była po prostu Holly. Uśmiechniętą dziewczyną, która starała sobie ułożyć jakoś życie. Oczywiscie nie rozmawiała z ludźmi na tyle, by tworzyć bliskie relacje. Ale na tyle, by budować wykreowane wrażenie jej osoby. Gdy wchodziły do mieszkania, Faith musiała trochę przytrzymać Theresę, bo ta była już słaba i nogi się pod nią uginały. Byała dziennikarka natychmiast zamknęła za nimi drzwi, przekręciła trzy zamki, a następnie poszła do salonu, by osunąć się na najbliższy fotel. Popatrzyła na Faith przygaszoną zielenią oczy. - A więc? Jak się rozliczamy. - przeszła od razu do konkretów. Nie dziękowała. Przecież to nie była przyjacielska przysługa ze strony Faith ani dobroć serca. Gdyby Theresa wiedziała, że jest śledzona... I przez kogo. Podejmowałaby zapewne inne decyzje.
Gdy kobiety dotarły do drugiej strefy było mu łatwiej Duffey mieszał się z ludźmi w tłumie. Wciąż potrzebował informacji. Zniknęły w kamienicy... Mieszkanie tej drugiej kobiety, Reebentoff nie chciała się tak pokazywać w centrum. Znajoma wspólne interesy, więc co? Stanął po drugiej stronie ulicy kamienicę dalej, za winklem do wąskiej uliczki prowadzącej na osiedlowe podwórka. Stąd dobrze było widać wejście do kamienicy w której zniknęły dwie kobiety.
Gwizdnęła, gdy przekroczyły próg mieszkania i weszły w jego głąb. Przedpokój był nieco obskurny, typowy dla tej części osiedla, ale gdy weszło się dalej, poza pole widzenia, jakie miało się na progu, wchodziło się do całkiem ładnego salonu. Faith pokręciła głową. - Nie wiem kim jesteś i co kombinujesz w swoim popieprzonym życiu, ale ono może być bardzo krótkie. Teraz pani mechanik nie było trudno dojść do takich wniosków. Reebentoff, zawsze idealna, zawsze arogancka, bardziej eliciarska niż cała elita razem wzięta, okazywała się kobietą z bronią, z dodatkowym mieszkaniem w obskurnej dzielnicy Drugiej Strefy, kobiety, która dodatkowo potrafiła całkiem nieźle przywalić po twarzy. I to ledwo żyjąc. - Na pewno nie gotówką. - mruknęła w odpowiedzi, przyglądając się Theresie. Nie wyglądała dobrze. - Powiedzmy, że wisisz mi przysługę. Miej to na uwadze, gdy kiedyś dostaniesz ode mnie list na ten adres. Rozumiem, że nie na nazwisko Reebentoff. - wsadziła sobie ręce w kieszenie. - Wierzę, że dotrzymasz słowa. - zmrużyła oczy, usmięchnela się kpiąco. - Masz zbyt wiele tajemnic, by pozwolić sobie na niedotrzymanie. Faith zastanawiała się nad wszystkimi informacjami o Reebentoff, jakie dzisiaj zebrała. Zastanawiała się, jak to wykorzystać. Wszystko to byłoby jednak bez znaczenia, gdyby Reebentoff tu zdechła. - Powinnaś iść do szpitala. Dzisiaj.
- Zgoda. - machnęła niedbale ręką, jakby nic ją to wszystko nie obchodziło. A obchodziło. Obchodziło, jak cholera, bo właśnie do swojego świata wciągała obcą osobę, która już w tym momencie wiedziała za dużo. To mogło się źle skończyć. Ale gorączka była zbyt duża, Reebentoff musiała sobie w tym momencie podarować wszelkie głębsze analizy. - Nie, nie na Reebentoff. - potwierdziła wolnym, zmęczonym skinieniem głowy. - Holly Greywood. Miała ochotę powiedzieć Faith, by ta już spieprzała, bo jest cholernie irytująca. Wiedziała jednak, że to nie jest ich ostatnie spotkanie. W pierwszym momencie wydawało się to bardzo niekorzystne, ale... Kto wie. - To wszystko?
- Holly? - Faith najpierw uniosła brew, a potem się roześmiała. Holly! A to dobre. - Ty naprawdę masz coś z głową. Pokręciła jeszcze raz głową. Co za pojebany dzień. Gdy Theresa zapytała czy to wszystko, pani mechanik aż zmełła w ustach przekleństwo. Nie była jej służka, by Reebentoff odzywała się w taki sposób. Pieprzona elita. Faith znowu miała ochotę przywalić tej paniusi. Powstrzymała się jednak. Interesy. Rozejrzała się po salonie, a gdy na jednym ze stolików dostrzegła notatnik i ołówek, podeszła, by napisac swoj adres. Wręczyła karteczkę dziennikarce. - Na wypadek gdyby coś miało się zmienić, a ty nie chciałabyś, żebym pomyslala, że wyruchałaś mnie w dupę. - mruknęła. - Bo jesli odniosę takie wrażenie, to... - usmięchnela się ironicznie. - Sama rozumiesz. Rzuciła Reebentoff ostatnie spojrzenie. - Do zobaczenia. - dodała niechętnie i wyszła.
Theresa nie odezwała sie już do Faith. Niech ta narwana baba gada sobie do woli, Reebentoff nie miała już nic do powiedzenia. Myślami była już gdzie indziej. Bo rzeczywiście powinna się udać do lekarza. Na razie na chwiejnych nogach dotarła do łazienki. Tam wzięła kąpiel i przebrała się w czyste ciuchy. Trwało to niemal cała wieczność, tak powolne miała ruchy. Zamierzała dotrzeć do swojego apartamentu i tam ubrać się w maskę Theresy, a dopiero potem udać się do szpitala.
Pierwsza wyszła nieznajoma... Zdąży jeszcze się dowiedzieć kim jest nieznajoma kobieta. Przysiągłby że gdzieś ją widział. Czekał na Reebentoff. Gdy wyszła coś mu dało do myślenia. Oczywiście ruszył za nią aż dotarł do Apartamentów. Tam zostawił ją. Jeszcze zdąży i za nią połazić. Informacje zebrane przekaże właściwej osobie. Ona, właściwie on będzie wiedział co z nimi zrobić.
Przed rozlatującą się kamienicą była pod wieczór, w ustach tlił się kolejny papieros. Zmęczona, zamyślona, wspięła się po schodach na swoje piętro. Była zakurzona, włosy sterczały jej na wszystkie strony. Wyciągała właśnie klucz, gdy obok usłyszała głos sąsiadki. - Holly? Obejrzała się. Kobieta w średnim wieku o naturalnym i nienagannym wyglądzie wyszła na korytarz. Najwyraźniej gdzieś wychodziła. - Dziecko, na maszynę. - popatrzyła krytycznie na włosy Theresy. - Już rozumiem dlaczego ciągle chodziłaś w tych chustach na głowie. Trzeba coś z tym zrobić, kochana, ułożyć... Umyć. - pokręciła z rezygnacją głową. - Proszę się o to nie marwić, pani Stolen. - Holly uśmiechnęła się lekko, łagodnie, tak, jak nigdy nie uśmiechała się Theresa. - To tylko włosy. Anna Stolen, kobieta nad wyraz miła i o spokojnym usposobieniu. Holly od razu ją polubiła i w zasadzie tylko z nią zamieniała więcej zdań, choć starała się nie nawiązywać żadnych przyjaźni. Anna nie musiała zbyt wiele mowić, ale i tak było wiadomo, że ma ciężkie życie. I z pewnością była dobrym człowiekiem. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie. - Kobieta najpierw przestaje dbać o swoje włosy, a potem stacza się moralnie. - pogroziła palcem. - Zapamiętaj to, Holly. Kobieta powinna być kobieca i zadbana. - znowu krytycznie popatrzyła na wygląd dziewczyny, była w tym jakaś dobroduszność. - I spodnie też powinnaś ściągnąć. Holly natomiast zasmiala się tylko ze szczerym rozbawieniem. Nie miała za złe sąsiadce tych uwag. - Miłego wieczoru, pani Stolen. - powiedziała tylko, a potem zniknęła za własnymi drzwiami.
Zaufanie, tak jak dusza ludzka, zbudowane są z kruchego szkła. A słowo dane przyjacielowi ma silną moc, nawet osoba, której składało się obietnicę nie żyje. Alcester był honorową osobą. O trudnym charakterze, o własnych zapatrywaniach na świat, owszem, ale honorową, co w dzisiejszych czasach było rzadko spotykane. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi i w Zigguracie rozpoczynał się wieczór, on wchodził po schodkach w jednej z kamienic. W tanim garniturze, w znoszonych butach. Elegancki mężczyzna z BP zniknął, by nie wzbudzać podejrzeń. Teresa, Holly... Nie miał już pojęcia jak ją zwać, jednak zapukał do drzwi i oczekiwał na otworzenie. Nie widział jej długi czas, zainteresowało go to nagłe zniknięcie z mediów. Kiedyś podała mu ten adres, pewnie w okresie kiedy kupiła to mieszkanko. Nie przykładał do tego większej wagi, nie był pewien numeru. Ale skoro panny Reebentoff nie było w jej apartamencie, to może panna Greywood odpowie mu na parę pytań.
Theresa lizała rany po spotkaniu z Ravenem, mimo że minęło już parę dni. Desperacko próbowała wrócić do swojej niczym niezachwianej postawy, do wyrachowania, do bezpiecznej otoczki kłamstwa. Przez ostatni rok wydarzyło się zbyt dużo, tak dużo, że na szczelnej otoczce Reebentoff pojawiały się nie tyle rysy, co całe pęknięcia. Koszmary znów wróciły. Teraz oprócz twarzy Pearl występowały w nich również inne. Twarze ludzi, których kochała, a którzy życzyliby sobie jej śmierci. Przygnębiająca sprawa. Do walki z przygnębieniem Theresa miała trzech kompanów - papierosy, alkohol i opium. Teraz towarzyszyło jej tych dwóch pierwszych, choć zapach trzeciego nadal unosił się w salonie. Ubrana była w męską koszulę i w nieco za duże męskie spodnie, które nie spadały jej z bioder tylko dzięki szelkom. Włosy w nieładzie, brak makijażu... Leżała na sofie, nogi wykładając na oparcie, paląc kolejnego papierosa, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Uniosła rozleniwione powieki, mruknęła coś niewyraźnie do siebie. Tylko dwie osoby znały jej adres. Zastanawiała się, którą z nich przywiało. Wstała niespiesznie, właściwie zsunęła się z sofy niczym rozleniwiona żmija, po czym poszła otworzyć. Na widok Jamesa oczy jej lekko błysnęły. Gdyby to była Faith to może i by ją przetrzymała na progu, ale nie barmana Black Paradise. Patrzyła na niego przez sekundę, po czym odsunęła się, by mógł wejść. Wykonała przy tym niedbały, zdawkowy zapraszający gest. - Aż tak bardzo tęskniłeś? - zapytała wydmuchując powietrze z ust, a potem zamykając drzwi. Typowa Theresa. Bez potrzeby bycia grzeczną, przechodząca do konkretów. Ale może taką szczerością jednak obdarowywała tylko nielicznych? Niemniej jednak James znał ją dobrze.
Na widok Theresy w męskim wydaniu uniósł jedynie brwi i zlustrował ją od góry do dołu. Zrobił krok i wszedł do mieszkania, które zupełnie nie pasowało do Reebentoff, zapisanej w jego pamięci. - Hm, nie mam komu robić drinków z martini. - mruknął, z cieniem uśmiechu na twarzy. Wsadził dłonie do kieszeni spodni, rozglądając się po wnętrzu. Gdyby jej nie znał to wziąłby za kobietę pracującą ciężko fizycznie, może w jakimś warsztacie, z ciepło urządzonym mieszkaniem. Jednak męczył go ten dysonans między tym co wiedział o Theresie, a tym, że przed sobą widział Holly. Usiadł na sofie, patrząc się na nią z dołu. - Wiesz co mi kiedyś Danforth powiedział, kiedy wyszłaś z Paradise? Rzucił pytanie w powietrze, nie oczekując jednak odpowiedzi. Przez chwilę po prostu przypominał sobie tę sytuację, kiedy nie miał żadnej relacji z Theresą Reebentoff, prócz tej barman - klient. - Miej na nią czasami oko, James. Ta kobieta jest warta tego, by pomóc jej w życiu w odpowiednim momencie. - zamilkł na chwilę, po czym odchrząknął. - Teraz bym mu odpowiedział, że nie znam drugiej tak upartej i nieodpowiedzialnej baby i nie ma mi zrzucać problemów na głowę. Co się dzieje, Thereso?
- Na pewno jakoś to przeżyjesz. - odparła z uśmiechem. Ruszyła za Jamesem do salonu, po drodze wyciągając z kieszeni wymiętą paczkę papierosów, gdy mężczyzna usiadł, ona stała w progu, opierając się ramieniem o framugę i zapalając papierosa. Zaciągnęła się, wypuściła dym z ust. Alcester był chyba teraz jedyną osobą której ufała, a przynajmniej na tyle, na ile Theresa Reebentoff mogła ufać komukolwiek. Naprawdę chciała się zmienić, naprawdę myślała, że Holly może być lepszą osobą. To dlatego poszła do Ravena pełna ufności. Fakt, że do niej strzelał, fakt, że przynajmniej przez chwilę chciał ją zabić... To... To po prostu w jakiś sposób ją złamało. Zrozumiała, że od niczego nie ma odwrotu. Karą za grzechy będzie śmierć. Tymczasem James wspomniał o Danfortcie, a Theresa po prostu nie mogła nie uśmiechnąć się sentymentalnie. Jakże lubiła tego Murzyna! Moze nawet kochała go siostrzaną miłością. Bądź co bądź okazał jej wiele serca i pomocy. Jak nikt inny... Żałowała, że nie żyje. - Widzisz... Na swój sposob jestem bardzo wyjątkowa. - skrzywiła się, komentując tym samym słowa mężczyzny. Patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, zastanawiając się, co mu odpowiedzieć. - Właściwie to nic się nie dzieje. Albo inaczej, staram się robić tak, by nic się nie działo. Chcę się ukryć, uciec od czegoś, od czego nie da się ucieć. Desperacko daje sobie kilka dodatkowych tygodni życia... - zamknęła oczy, westchnęła. - Sama nie wiem po co.
Wyprostował się, potem oparł o kanapę i sam wyciągnął papierosy. Chciałoby się powiedzieć, że na trzeźwo tej rozmowy nie pociągnie, ale nie miał zamiaru chwytać za alkohol. Papieros był jednak jak najbardziej na miejscu. Zastanawiał się, patrząc na kobietę skupionym wzrokiem. Nie leżała mu ta troska o jej osobę. Reebentoff zawsze odgrywała arogancką, pewną siebie kobietę, idąc po trupach do celu. Czyżby po drodze tych trupów było zbyt wiele? Nie śledził jej ruchów, nie był jej opiekunem. Miał inne rzeczy na głowie niż niańczenie niesfornej dziewczyny. - Zapracowałaś na swój rachunek, dobrze o tym wiesz. Mogłaś bardziej uważać. Zamiast zostać Theresą Reebentoff, skandalistką, powinnaś pozostać w cieniu. Może nie byłabyś w tym miejscu co teraz. - pokręcił głową, zaciągając się później papierosem. - Czemu nie prosisz o pomoc? Przysłałbym tu kilku chłopaków.
Papierosowy dym unosił się nad ich głowami, znikając powoli. Theresa w końcu oderwała się od framugi drzwi, by w kilku miękkich krokach znaleźć się przy jednym z foteli. Nie usiadła jednak, a oparła sie łokciami o jego oparcie. Papieros tkwił w ustach, dłonie lekko zwisały nad siedzeniem. Wpatrywała się w Jamesa w skupieniu, nic sobie nie robiąc z jego jakże trafnej uwagi. Cóż. Od dawna wiedziała, że sama jest sobie winna. - Wiele rzeczy mogłam. - przyznała z krzywym uśmiechem. - I nadal mogę... Tylko czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie? - pokręciła głową, wydając z siebie prychniecie. - Pomoc. Też mi coś... Co niby mam zrobić? Mam zlecić zabicie Crowa? I przynajmniej jednego Kaananijczyka? O ile nie wszystkich? - fuknęła niezadowolona. - Czy ja naprawdę wyglądam, jak ktoś kto bawi się w takie gierki? - obeszła fotel by w końcu na nim usiąść. - Nigdy nie skrzywdziłam fizycznie nikogo niewinnego i nie sądzę by to się zmieniło.
Zacisnął usta, powstrzymując wywrócenie oczami. Miał wrażenie, że dla niej istnieje tylko czarne i białe, nie widziała nic pomiędzy. A on dostrzegał te szarości i grafity, te odcienie, które są zalążkiem pomysłów ratujących ludzkie życia. - Nie powiedziałem, że każę kogoś dla ciebie zabić. - westchnął. Nie potrzebny w mieście był rozlew krwi. Zwłaszcza bogu ducha winnych Kaan-annijczyków. Śmierć Crowa też nie przyniosłaby niczego dobrego. Miał za wysokie stanowisko w policji, żeby można było go ot tak zdjąć. - Mieliby na ciebie oko. W razie czego. Nie wolisz dmuchać na zimne? Co on miał z tymi babami. Każda wplącze się w kłopoty. Chuj wie z kim zadarła Valmount, jak na razie jej kontakty z psiarnią nie wróżą nic dobrego, ale tak samo jak w przypadku Reebentoff Danforth uznał, że jest czegoś warta. - Czy wolisz jednak czekać w domowym zaciszu na śmierć? - dodał nieco poirytowany jej obojętnością na okazywaną pomoc. Wyglądała jakby... - Poddałaś się?
- Od ośmiu lat dmucham na zimne. - mruknęła z niezadowoleniem. - Gdybym tego nie robiła, już dawno byłabym martwa. Nigdy nie mówiła mu o swojej przeszłości ani o tym, co było przed przybyciem do Zigguratu. James jednak z pewnością podejrzewał, że za niedopowiedzeniami Theresy kryje się coś bardzo ciemnego, o ile nie mrocznego. Usiadła na fotelu. Nogi podkuliła do siebie, opierając pięty na siedzeniu. Ostatnie pytanie najpierw wywołały iskry sypiące się z oczu. Trwało to jednak tylko kilka sekund. Potem Theresa zaciągnęła się mocno, ostatni raz. Sięgnęła do stolika i popielniczki, by zdusić papieros. - Tak. - odparła po prostu. W tym prostym potwierdzeniu kryła się pustka, w której tkwiła. - Już niczego nie mogę zrobić dla siebie. - objęła kolana rękoma. - Ale mogę zrobić coś dla innych. - uśmiechnęła się. Coś kombinowała. Zastanawialiście się kiedyś do czego jest zdolna osoba, która nie ma punktu zaczepienia ani nic do stracenia? Którą przyciśnięto do muru?
- Domyślam się. Nie twierdzę, że jesteś bezbronna. Wiele rzeczy można było powiedzieć o Reebentoff, ale nie to, że jest bezbronną kobietą. Była twarda, silna, niejeden by już dawno się złamał. Nie wiedział o niej wszystkiego, nie musiał. Potrafił wyczytać z oczu ludzkie tragedie. Lata pracy za barem skutkują niezawodnym talentem "domyślania się". Zaciągnął się ostatni raz papierosem i wrzucił go do popielniczki. Przesunął się bliżej Teresy, siadając na brzegu kanapy. Przechylił się w jej stronę. - Wiesz, że zmuszać cię do niczego nie będę, zwłaszcza do przyjmowania pomocy. Ale to przykre. Po prostu. - wyprostował się. - Co zamierzasz?
Uciekała spojrzeniami na boki, jakby nie chciała rozpraszać się obecnością Jamesa, jakby była myślami w kilku miejscach na raz. Szczególnie mocno ciągnęło ją jednak do jednego tematu... Czy to miało jeszcze jakikolwiek sens? Ocknęła się, gdy gość nachylał się w jej stronę. Na jego słowa uśmiechnęła się łagodnie, jak nie ona. Jedna sekunda wielkiego smutku, jaki targał Theresą. - Nie możesz mi pomóc. - powiedziała cicho i na krótką chwilę przyłożyła dłoń do czarnego policzka. W geście tym była troska i wdzięczność. Trwało to tylko chwilę, po której kobieta znów wróciła do swojego lekceważącego wyrazu twarzy. Przygryzła paznokieć kciuka. - Jeszcze nie do końca wiem. - mruknęła. Pomyślała o Aaronie. Ile to już minęło? Niemal rok... Przypomniała sobie treść listu, w której podskórnie wyczuwała groźbę. Czy to miała być jej ostatnia konfrontacja? Być może warto wyjść jej na przeciw. - Jak daleko sięgają twoje macki? - zapytała nagle, wbijając spojrzenie w Alcestera. - Jesteś w stanie się dowiedzieć, co stało się ze skazanym więźniem?
Kobieta była zmienną niczym burza piaskowa. Zwłaszcza taka jak Reebentoff. Czasami za nią nie nadążał, za jej pomysłami. Zresztą, nigdy nie skupiał konkretnie na niej swoich myśli. Miał inne problemy, którymi musiał się zajmować. Chyba tylko stare obietnice i nuta sympatii zmuszały go do troski o Teresę. Słysząc jej pytanie zmarszczył brwi. - Zależy o kogo Ci chodzi. W końcu nie miał pojęcia, że Teresa spotykała się z tym samym mężczyzną, który zabił Danfortha. A sam interesował się jego poczynaniami tylko do czasu, gdy to wydał się na policji. Alcester nie był osobą szukającą zemsty, to nie ten typ człowieka. Nawet nie podziwiał morderczego uporu Valmount, żeby Fechnera ubić jak psa.
- Aaron Fechner. - powiedziała po prostu. Znowu w zamyśleniu przygryzła paznokieć. - Podejrzewam, że żyje. A jeśli żyje będzie chciał... Zawahała się. Będzie chciał co? Zemścić się? Ukarać ją? Odebrać to, co jej dał i wyrwać serce? Nie miała pojęcia. I nie do końca była pewna czy chce się przekonać. - Muszę wiedzieć, czy został skazany czy wygnany. Przesunęła dłonią po czole. Czy Aaron rzeczywiście zabił Danfortha? Była tego pewna. Jak i również tego, że mężczyzna nigdy nie przyzna się do tego czynu. Co za pojebane powiązania.
Coś dziwnego przemknęło po twarzy James'a na dźwięk tego imienia i nazwiska. Fechner był jednym z tym pojebów, których nigdy drugi człowiek nie rozgryzie. A Alcester nawet nie chciał się w to babrać. - Co będzie chciał? Nie operuj niepełnymi informacjami. Muszę wiedzieć jakie zagrożenia mogą być konsekwencjami moich działań. - odpowiedział, ze słyszalnym niezadowoleniem. Nienawidził takich spraw. Osobistych...
Popatrzyła na Jamesa z irytacją. - Zastanów się, James. - mruknęła. - Czego można chcieć od takiej kobiety, jak ja? Czułego przytulenia i buzi w czoło? - pokręciła głową, przypominając sobie wycelowaną w nią lufę rewolweru. - Ostatnio wszyscy chcą mnie zabić. I nie, nie jest to metafora. - czuła jak przyspiesza jej lekko puls. Odgarnęła włosy do tyłu. - Po co w ogóle proponujesz mi pomoc, skoro ma to wywoływać u ciebie takie niezadowolenie?
- Jestem niezadowolony, ale nie dlatego, że muszę coś zrobić. Tylko dlatego, że Ci coś grozi. Jestem w tej mniejszości, która woli widzieć cię żywą, aniżeli martwą, Thereso. Masz brandy? Wstał z kanapy i podszedł do okna. Rozejrzał się po ulicy. Druga strefa. Miejsce, gdzie ludzie z Black Paradise i ludzie Joachima mijali się w milczeniu. A włażenie sobie w drogę leżało w złym guście. Dziwne, że jeszcze nigdy nie nawiązała się strzelanina. - Poszukam informacji.
Nieco mocniej zacisnęła ręce na obejmowanych nogach, glowe wcisnęła w kolana. Co za kanał, co za syf... - Sama jestem sobie winna. - powiedziała to, co oboje stwierdzili już na poczatku rozmowy. - Nawet nie wiesz, jakie to trudne... Wiedzieć, że się umrze, ale spróbować to zrobić na własnych warunkach. Słowa brzmiały głucho, przez pozycje w jakiej była. Ale nie podnosiła głowy. Nie chciała pokazać, jak bardzo jest zmęczona. - Nie. W szafce powinno być wino i whisky. "Powinno". A więc nie była nawet pewna jaki alkohol posiada w domu. To akurat było do niej niepodobne. - Dziękuję. - powiedziała już wyraźniej, podnosząc glowe i opierając podbródek na kolanach.