Zabawa stara jak świat, polegająca na strąceniu specjalnie przygotowanej kukły wypełnionej zwykle słodyczami. Edward jednak swoją, w kształcie robota, wypełnił Rilami. Ten, kto strąci zabawkę, może zgarnąć całą sumkę, która znajduje się w środku. Oczywiście, o ile kwotę przekaże na cele charytatywne! Wszystko z zawiązanymi oczami.
To nie Marchant miał rozwalać to bydle jako pierwszy. Znalazł jakąś opaskę, co akurat nie było trudne, bo miała ją na głowie jakaś pannica. Henry podziękował za kawałek szmatki i podszedł do Cotton nakładając jej to bez ostrzeżenia na łeb. - Masz, kij. Wal. - poinstruował wpychając jej do łapy jakiś patyk.
19 >20 - Hola, co to...?! - zawołała, kiedy zarzucił jej opaskę na oczy. Popsuje jej całą fryzurę, tego była pewna. Dostałą do rąk jakiś drąg, który musiała najpierw trochę obmacać by zrozumieć, co trzyma. Twardy i długi. Ach, piniata! I co, miała teraz machać tym jak głupia? Nawet nie zdążyła zarejestrować, gdzie ta kukła dokładnie wisi. Po lewej? Zamachnęła się i uderzyła w coś. Ale to nie była piniata, tylko plecy Marchanta.
- Aucottooooooon! - krzyknął rozkładając ręce na obie strony. Nogi też rozłożył aż w końcu stanął niestabilnie, jak bocian, na jednej. Kiwał się na boki próbując utrzymać równowagę, co w jego luźnych butach bez stabilizacji kostki, było szczególnie trudne. Podskoczył kilka centymetrów i w końcu stanął normalnie. Tyłem do Fanny. Nie minęła sekunda jak odwrócił się do niej na pięcie, z podpartymi pod boki dłońmi. - W robota nie we mnie! - powiedział podniesionym głosem. Dolna warga przykryła górną. Wyglądał jak Papaj. - Głupia babo... - dodał ciszej.
14 < 20 Jak zapiszczał to połapała się, że uderzyła nie tam, gdzie powinna. Chociaż nie, wszystko się zgadzało. Należało mu się. Można by pomyśleć, że usłyszała te ostatnie dwa słowa. Ale to bez znaczenia. - Nie rozpraszaj mnie!- prychnęła. Przez moment rozglądała się bezsensownie na boki, by znowu go uderzyć. Tym razem w ramię, prawe. - I co, udało się?
- Matko Cotton! - nie do końca dobre połączenie, bo akurat Cotton matką nie była, chociaż kto ją tam wie. Wykluła jakieś harpie. W domu chowa skrzek czy ikrę. - We mnie trafiasz! - podniósł znów głos, ale jakoś mu się chyba obniżył przy ostatniej sylabie. Gdyby nie miała opaski na oczach, można by było zrzucić to na światło odbijające się od wybrylantynowanej czupryny Marchanta. No tak! Z otwartymi oczami też by pewnie dostał. Pan naczelny podszedł więc do pani naczelnej i staną naprzeciw niej na odległość wyciągniętych ramion. - W robota. - powtórzył to co poprzednio. Ustawił ją tak, że miała kukłę praktycznie przed nosem. Tylko się zamachnąć. No i powoli zaczął się cofać. - Na mój znak... raz... dwa...
- Bo stoisz za blisko! - obruszyła się i uniosłą na moment chustkę, którą miała zawiązaną oczy, by spojrzeniem cisnąć w niego sztyletem. Jeszcze trochę i go tym kijem zdzieli przez łeb, tym razem już specjalnie. - Dwa... - trzy się nie doczekało, ponieważ Fanny była niecierpliwa. Machnęła raz jeszcze, ale dość osobliwie i niefortunnie. Nie trafiła, rzecz jasna, natomiast kij wyleciał jej z rąk i poleciał gdzieś w kierunku Theresy Reebentoff. - No i zobacz! - syknęła, błyskawicznie zdejmując opaskę, kiedy straciła drąga z rąk. - Takich wskazówek udzielasz- skrzywiła pomalowane na czerwono usta. Zmrużyła oczy, ponieważ od fryzury Marchanta bił blask godzien aureoli Świętego Piotra, który pilnował Bram Niebiańskich.
Opuścił ręce do boków z charakterystycznym dźwiękiem uderzenia o materiał spodni. A kciuki schował do kieszeni przyglądając się tej nikczemnej próbie rozwalenia robota. Z tą damą akurat koleś mógł być spokojny. Naczelny miał już mówić "trzy", patrząc się z radosnym uśmieszkiem na kukłę, ale przed twarzą przeleciał mu drąg. Schylił się nie chcąc oberwać po raz trzeci. Zasłonił oczywiście głowę, coby się we włosy nic nie stało. Podnosząc się do normalnej pozycji zerkał za siebie - bo kij gdzieś musiał wylądować. - Cotton, nie umiesz się bawić! - powiedział naburmuszony. Wparł znowu ręce na bokach. - Zepsułaś. - zmarszczył na nią brwi.
Nie dbała o to, czy Reebentoff dostała w łeb, czy nie. Co za różnica? Jeśli tak, to mogła jedynie klasnąć w dłonie z radości! - To ty mi psujesz zabawę - stwierdziła zaraz, łapiąc za swoją szklankę z ponczem. - Sam sobie w to uderzaj, no? No? Czekam! Znowu chyba nieświadomie ruszył biodrami, a spojrzenie Fanny powędrowało w stronę drąga lecz nie tego, który wyleciał z jej rąk. Zamrugała szybko zgorszona i spojrzała gdzieś w bok.
Duma mu nie pozwalała na to, aby nie przyjąć wyzwania. Poszedł więc po jakiegokolwiek drągala i kazał sobie zawiązać opaskę. Fanny była od niego niższa, więc musiał się schylić albo kucnąć. I to i to powodowało, że jego i tak obcisłe spodnie wyczyniały cuda. - Zobaczymy... - fuknął pod nosem i poruszył nim na boki. Już był gotowy do akcji. Już próbował się zamachnąć, ale czuł, że obok jest Fanny i oczywiście przez nią po prostu śmignął tą rurą w powietrzu. To w prawo, to w lewo. - Cholera jasna! - zdrapał z oczu opaskę. - Nie gram w to!
Zawiązała mu tę opaskę, starając się zachować pełnię powagi. Tak, kraciaste spodnie wyczyniały cuda, mogłyby żonglować. Odsunęła się zaraz na kilka solidnych kroków, stukocąc obcasami. Wolałaby nie oberwać po plecach. Albo tym bardziej po twarzy. Rozszarpałaby go żywcem. No i spudłował. Tak się wymądrzał, taki był mądry i co? Specjalista od siedmiu boleści. Aż musiała się napić. I zapalić, koniecznie. - No, pokaż, że potrafisz - wycedziła tak złośliwym tonem, na jaki ją było stać. Wypuściła z ust kłąb dymu.
- Nie, zagrajmy w coś innego. - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwów. Niczym naburmuszone dziecko. Nigdy pewnie nie był dobry w ciuciubabkę. W gębie był dobry. Ale z gębą różnie.
Tak, pewnie nie chciał popsuć sobie fryzury. - No oczywiście, bo pokazałeś, że jesteś w tym cienki jak barszcz w slumsach - stwierdziła, zadzierając nosa. Strzepnęła popiół papierosa, chyba komuś do drinka. Do kieliszków rzucało się w drugim końcu sali. - I teraz ci wstyd. I słusznie.
Przyjęcie. No przecież. Przyjęcia to to, co podstarzali znudzeni życiem żołnierze lubią najbardziej. Nie to, by uważał się za podstarzałego albo znudzonego, jednak brakowało mu w życiu czegoś związanego z niezobowiązującym widywaniem ludzi w niezobowiązujących miejscach. W końcu był wysokiej rangi przedstawicielem miejskich służb bezpieczeństwa i nie wypadało mu zbyt często pokazywać się na cieszących się złą sławą imprezach. Inna sprawa Bale Charytatywne. Och panie Routt, wszystko w białych rękawiczkach. Dziś Panu wolno wszystko. Wędrował po centrum pykając fajkę i kłaniając się elegancko pięknym paniom, wymieniając uprzejme kiwnięcia głową znajomym dżentelmenom i obserwując otoczenie. Pięknie. Uroczo. Urzeczony fantastycznym przyjęciem, kiwając się do muzyki stanął w kolejce do zabawy z piniatą. Obwiązawszy oczy chustką chwycił drążek do okładania jej i zamarł. Na chwilę. Sekundę. Może nawet mniej, zamarł na pół uderzenia serca, czując jak jego palce z przyjemnością zaciskają się na kiju i jak bardzo mocno wolałby wykorzystać jego sztywność do stłuczenia -czyjejś porcelanowo-białej skóry niż prób trafiania w wypchaną zabawkę. Być może dlatego spudłował? - Och. - uśmiechnął się zsuwając materiał z oczy, a uśmiech miał po prostu czarujący. Anielski. Szczególnie chwilę po tym, gdy myślał o bezdusznym mordzie na niewinnych ludziach.
<< Objęcia domowego, ciepłego ogniska, w mieszkaniu starego rozwodnika.
Tak naprawdę, nie zamierzał nigdzie ruszać tyłka. Wolał siedzieć w domu i zalegać na kanapie w pokoju gościnnym licząc dni do końca zawieszenia. Był ciekawy, co też Lamb chciał od niego. Po spotkaniu z Sylvią domyślał się, że może chodzić właśnie o Valmount. Bal miał jednak w sobie coś, co skutecznie skłoniło go do wyjścia z domu, i nawet przybrania jako takiego elegantszego odzienia. Cóż takiego to było? Możliwość spotkania znajomych z wojska. Tylko zaledwie z kilkoma widywał się jedynie kilka razy w roku. Każda okazja była więc dobra. Na przyjęcie wszedł bez problemu. W końcu jakby nie było, był "weteranem". Aż dziw, że wyszedł z wojny ze wszystkimi kończynami. To pewnie było szczęście gówniarza. Sięgnął po kieliszek z szampanem, omijając mokrą podłogę. Znaczy, tak mu się wydawało, bo tak naprawdę rozklapciał jedynie alkohol po dywanie. Gdzieś mu mignęła gęsta, ciemna broda. Udał się w jej (brody, rzecz jasna) kierunku. - Routt - skinął głową. Czyli się nie pomylił.
Właśnie gdy z pewnym rozżaleniem oddawał kijek następnej osobie usłyszał znajomy, nieco ochrypnięty głos. - Alistair! - powiedział może nazbyt głośno, ale przecież czasem po dłuższym czasie wśród gwaru rozmów i muzyki trochę szwankował mu słuch w lewym uchu. Miał tak od kiedy granat odłamkowy upadł na wojnie tuż przy nim urywając mu ramię. Odwrócił się do znajomego i uścisnął mu wolną dłoń, samemu rozglądając się za alkoholem. Ilość osób na Balu, ilość delikatnych dłoni i niczym nieosłoniętych karków dam i paniczów budziła w nim niebezpieczne pragnienia, które zadusić mogła tylko odpowiednia dawka środków odurzających. - Wyszedłeś z domu na bal. - zauważył, wystukując fajkę o doniczkę przy stolikach.
Już prawie zapomniał, że Felix lubił zwracać się do niego drugim imieniem. Napił się więc szampana. Routt był prawie głuchy jak pień, o czym Crow także zdążył zapomnieć. Z drugiej strony to go nie powinno dziwić. Sam by pewnie ogłuchł, gdyby mu coś wybuchło przy głowie. No i jakby nie patrzeć, Raven, jak każdy typowy facet miał wybiórczy słuch. - Tak! - odkrzyknął mu - Czasem można ruszyć dupę. Cholera, nie miał porządnej maski. Zamiast się wystroić, wziął jedną z tych, które rozdawano przy wejściu dla nieprzygotowanych. - Co u ciebie? - zerknął na piniatę, w którą próbowała uderzyć jakaś niewysoka panienka.
Może z tą połowiczną głuchotą było u niego jak i u Ravena? Dość wybiórczo? Dziwnie często przestawał słyszeć kiedy zbyt wiele osób mówiło na raz, bądź gdzieś w tle grała muzyka. Co ciekawe poczucie rytmu miał nienaganne, w końcu był bardziej niż doskonałym tancerzem. Nie miał maski, ale z drugiej strony kiedy zarost zasłania Ci pół twarzy to prawie jakbyś ją miał. Czy nie? Spojrzał porozumiewawcoz na Crowa z lekkim, niewinnym uśmiechem. Detektyw był chyba jedyną osobą, która wiedziała jak bardzo Routt uwielbia wykorzystywać swoje niewesołe wojenne doświadczenia. Szczególnie ten swój przypadek głuchoty. Zazwyczaj praktykował przy pięknych damach, prosząc by nachyliły się nieco bliżej i powtórzyły mu 'do zdrowego ucha'. Żartowniś. - Muszę przyznać, że brakuje mi rozrywek. - westchnął może troche nazbyt teatralnie. No tak, zazwyczaj zgrywał takiego pracusia, tęskniącego za bitką wojownika o niepodległość, wolność czy co tam akurat pasowało.
Wybiórczy słuch był dość przydatną umiejętnością. Raven, na przykład, nigdy nie słyszał, gdy Alice kazała mu coś sprzątać. Za to zawsze słyszał, kiedy wołała na obiad. - Wstąp do policji - uniósł brwi i pokiwał głową. - Chyba, że nie lubisz cyrku - zaśmiał się krótko ze swojego żarciku. Sam przecież był członkiem tej cyrkowej trupy. Po prostu miał teraz chwilę przerwy. W przeciwieństwie do Felixa, Raven wcale nie tęsknił za wojną. Za bardzo się na nim odbiła, by mógł z sentymentem wspominać dźwięk wystrzałów karabinów. Kobietka skończyła machać kijem, który odłożyła na miejsce. Crow ambitnie postanowił spróbować swoich sił. Sięgnął po chustkę, którą przewiązał oczy. 9 + (18-3) > 20 Stanął przy piniacie i zamachnął się, uderzając prosto w kukłę. Drobne monety posypały się na podłogę. Crow zdjął chustkę i spojrzał po podłodze. Właśnie spełnił charytatywny gest, nie sięgając nawet do portfela. Poczuł dumę. Kiedy pracownik Edwarda zbierał wszystko, by następnie dorzucić Rile do puli z pieniędzmi zebranymi podczas balu, Crow odłożył kij i wrócił do Felixa.
Wojna na niektórych odciska smutne piętno. Nagina ich psychikę w takim stopniu, że strach znów wystawić ten materiał na próbę. Felix niestety należał do grupy tych, których wojna nie nagięła, Ogrom wydarzeń ciągnących się za nią złamał go w którymś miejscu, zostawiając w głowie szalone wizje samotnego człowieka. Routt był niestabilnym wrakiem, który zamiast spokojnie zatonąć w szarych głębinach pchany jakimś nieznanym powodem podrugiwał w życiu społecznym niczym wysoce zadowolona z siebie rybka. - Policja, wojsko... - wzruszył ramionami nabijając od niechcenia fajkę i oglądając sobie ludzi. Może i mógłby to rozważyć, tylko wtedy pewnie miałby więcej obowiązków i trudniej zwierzchnikom byłoby przymknąć oko na jego... wyskoki. W wojsku przynajmniej miał pozycję. - Gratulacje. - mrugnął do niego widząc celny strzał. Podpalił tytoń... i już było jasne dlaczego miał tak dobry humor.
Gdzie on odłożłył kieliszek...? Nie mógł go znaleźć, więc złapał za kolejny. - Powiem ci, że mam ochotę wszystko rzucić wpizdu, i może wyprowadzić się na drugi koniec miasta - westchnął, opierając się o najbliższy stół. Miał już wszystkiego po dziurki w nosie. Z drugiej strony, każdy kto go znał wiedział, że był leniwy, i że to o to może chodzić. Do jego nozdrzy dotarł kwaśnawy zapach. Popatrzył przez chwilę na Felixa. Już, już miał to swoje spojrzenie, już robił tę swoją minę. Crow ją dobrze znał. Brodacz pewnie ukrył to cale zielsko w swojej brodzie, i teraz je ukradkiem musiał wyciągnąć.
Felix schowam mu ten kieliszek. W sumie bardzo szczenięce zachowanie, ale takie miał dziś niebywałe poczucie humoru, że aż wstyd. W sensie byłoby mu wstyd gdyby wiedział co to znaczy się wstydzić. Uśmiechnął się jedynie, kiwając brwiami i zaciągnął się podpierając pod boczek. Wyglądał tak szlachetnie i dumnie, wyprostowany, wystrojony, pykając fajkę, a protezka lśniła wypolerowana na glanc niemal tak jak jego dzisiejsze pantofelki. - Może to i dobry pomysł Alistairze. Może wyjazd i mi dobrze by zrobił. Chociażby na wczasy, na chwilę... - gdzieś, gdzie mógłby wyrwać z kogoś kiszki i wyjechać nim ktokolwiek by się zorientował. Tak, to byłby prawdziwy relaks. - Cóż to za mina przyjacielu? - zaświergotał, choć znał odpowiedź.
Gdzieś coś się działo, ktoś coś do kogoś mówił, Bal to przecież Bal. trochę było mu już całkiem wszystko jedno, trochę się już tylko uśmiechał kiwając brwiami, kłaniam znacznie mniej głęboko, dłonie ściskał raczej od niechcenia. - Nic. - odpowiedział z prostotą- trochę kłopotów ze stawem łokciowym. - dodał prostując rękę i kładąc mu swoją cenną fajkę na dłoni.
- Może powinieneś naoliwić? - wziął do niego fajkę, żeby sobie pyknąć trochę. No i znowu złamał swoje postanowienie. Miał nie palić, a teraz kopcił fajkę naładowaną wesołym zielskiem. - Albo kupić sobie jakąś maść na stawy. Grzać to jakimś kocykiem... - mówił, wypuszczając dym z ust. Byli młodzi, ale z każdym dniem było im bliżej do grobu. Starość nie radość, dopada wszystkich. No, prawie, ponieważ niektórzy ginęli młodo. Tak, Ravena naszły myśli filozoficzne. Był prostym facetem, dlatego na nic głębszego nie było go stać.