Na pustkowiu droga, która rozpoczyna się przy bramie miasta zaczyna zanikać. Myśliwi zapuszczają się w tę stronę rzadko. Nie znajdzie się tu żadnej wody chyba, że ma się ogromne szczęście i napotka rosnący kaktus. Okolica zaczyna się robić niebezpieczna, więc lepiej nie zbaczać se ścieżki, by się nie zgubić.
Od pożegnania z Kevinem minęło sporo czasu. Właściwie, to dochodził wieczór, a oni dopiero dotarli do drogi wiodącej na południe. Teraz musieli tylko obrać przeciwny kierunek, żeby być na względnie prostej do miasta. Szli w milczeniu, bo i o czym mieli rozmawiać?
Romesey prowadził botanika, ledwo już zipiąc przez zmęczenie. Nie wypowiadał jednak ani jednego słowa skargi, sam w sobie spinając się na każdy odgłos w oddali. Zdecydowanie wolałby, aby zapadła teraz zupełna cisza i nie musiał powstrzymywać się przed zerkaniem za siebie. Zlany potem i obolały, zaciskał zęby aby nie syczeć z bólu, jaki rozchodził się po jego nodze. Cieszył się, że ją ma. Nawet nie patrzył na towarzyszy, spojrzenie swe wlepiając w suchą ziemię pod stopami i uważając, by nie nadepnąć na żaden większy kamień, mogący wytrącić go z równowagi. Marzył o stertach książek, z których musiał się uczyć. Nigdy więcej nie będzie na nie marudził.
Wcześniej Wiktoria kątem oka obserwowała płomienie. Oddalali się, więc nie mogła widzieć jak trawią ciało jej męża, ale wyobraźni robiła swoje. Wiedziała, że to będzie jedyny ogień jaki zapamięta do końca życia. Jeżeli dożyje starości i będzie umierać we własnym łóżku to ten widok będzie ją prześladował. Ten czas spędzony na pustyni. Trzymała Amosa za ramiona, otumaniona morfiną. Starała się nie zasypiać, co mężczyzna mógł odczuć, bo jak nie kaszlnęła to pociągnęła nosem, a to zmieniała ułożenie rąk. Nie odzywała się. Nie chciała. Nie miała siły. Wpatrywała się w bliżej nieokreślony punkt, tylko czasami popatrzyła po towarzyszach wyprawy. Dobre serce lekarki chciało, żeby się zatrzymali i mogła ich wszystkich porządnie opatrzyć. Jednak zaćpany i zrozpaczony umysł nie pozwoliłby jej na to. Nie wspominając o kikucie zawiniętym w bandaż.
Ruszył za Jimem, w końcu był myśliwym lepiej znał te tereny. Co chwilę pomagał Malonowi który słab w oczach. Ledwo powłóczył nogami, Red był również zmęczony ale miał jeszcze siły by ciągnąć doktorka. Co chwile zerkał na Jima i pozostałych, a w głowie kłębiło się milion myśli, skąd on to wszystko wie, skąd wiedział jak się zachować, skąd umiał posługiwać się bronią i skąd wiedział jak zabić Athwala.
- Tempo dziewczyno.-pogonił Leę, liczył na to, że się na niego wkurzy i że ta złość doda jej sił by maszerować dalej. Zerknął do tyłu na Reda i po chwili wahania podszedł i chwycił doktor za ramię z drugiej strony. Teraz wlekli go we dwóch a nie po to wyciągnęli go z łap skorpiona by dać mu tu teraz zdechnąć. Reszta sobie jakoś radziła. W końcu weszli na południowy trakt. Teraz muszą się tylko doczołgać do miasta.
Prawie nie słyszała tego co powiedział Jim. Przyśpieszyła jednak odruchowo i starala sie nie patrzec na swoja reke. Najgorzej z jej grupy uszkodzona była ona i Malone, aż dziw, w końcu byli mniejszą ekipą.. W końcu idąc dojrzała innych ludzi i przeliczyła ich w myślach. A potem jeszcze raz. A potem po raz kolejny. Brakowało jej dwóch. Rozpaczliwie zaczeła szukać wzrokiem postaci, która mogłaby przypominać w tym wszystkim Romeseya. Przyspieszyla jeszcze bardziej.
Nawet nie chciał pomyśleć, że drugą grupę mogło spotkać coś podobnego. Raczej cieszył się, że Leanne z nimi nie poszła i mogła uniknąć spotkania z całą rodziną athwali. Pewnie tamci byli daleko stąd i dziewczyna odkrywała nowe gatunki kwiatów... - Daje pan rade? Zapytał cicho, Carnarvona, którego podpierał z coraz większym trudem. Nie miał pojęcia ile jeszcze czeka ich drogi do miasta, wypatrując go na horyzoncie. Zamiast jednak murów, dostrzegł zarysy postaci w dali i zmarszczył czoło. Druga grupa wracała również? Romesey wyężył wzrok aby się przyjrzeć sylwetkom majaczącym na tle nieba.
Droga z pustyni była niezwykle uciążliwa i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo pan Hannon jest mu pomocny. Bez niego nie zrobiłby zbyt wielu kroków, widział jednak, że mężczyzna powoli traci siły. Nigdy nie wybrałby się na taką wyprawę, gdyby wiedział, jak to wszystko się skończy. Nie chodzi tutaj o uszkodzoną protezę, czy obitą głowę. Wciąż rozmyślał o tych, którzy zostali na pustyni, martwi i pewnie teraz pożerani przez dzikie zwierzęta. Przykre, że nie mieli szansy zabrać ze sobą ich ciał... Dyszał ciężko, a pot spływał mu po czole i plecach, dlatego też z ulgą powitał nadejście wieczoru, podczas którego zaczęło robić się chłodniej. Nie mógł jednak pozbyć się nieprzyjemnej myśli o tym, że w ciemności stają się jeszcze łatwiejszym kąskiem dla drapieżników... - Tak, tak - wysapał odpowiadając na pytanie Romesey'a siląc się na jakiś uśmiech - Dziękuję - w tym momencie uniósł spuszczoną dotąd głowę i skierował ją na punkt, w który wpatrywał się zoolog. Czy on dobrze widział? Druga grupa też dotarła do drogi?
Żegnać się nie żegnał, bo, cholera, bez przesady. Musieli iść, więc poszli, bez względu na wszystko. Przynajmniej Amos. Gdyby kobieta się awanturowała, to pewnie by ją zostawił. Nikogo nie można zmusić do życia, nie?
Teraz mu smarkała i kaszlała nad uchem. Nienawidził takich odgłosów. Zwłaszcza, że irytacji sięgała zenitu przez ból w plecach. Kiedy poziom adrenaliny opadł zaczął to odczuwać coraz bardziej, do tego zmęczenie i utrata krwi. Doprawdy, na chuj mu była ta wyprawa...
Miller również dostrzegał zarysy postaci przed nimi i zauważył ubytek, tak samo jak zauważyła Lea. W dalszym ciągu nie podobało mu się to, że Malone jest przez nich ciągnięty i stanowi problem. Nie miał jednak zamiaru cokolwiek z tym zrobić, dopóki nie chcieli zrzucić ciężaru Malone'a na jego plecy. Nie miał najmniejszego nawet zamiaru ciągnąć tego idioty kosztem swoich sił, których coraz bardziej zaczynało brakować. Ręka bolała dokuczliwie, a on z uporem starał się ignorować ten ból. Czuł już gorszy.
Nie przyspieszał. Oszczędzał siły na późniejsze działania. Wracali w tereny które porastały pejotle.
Kolejne kroki, kolejne metry. Odległość między grupami powoli kurczyła się coraz bardziej i w końcu Romesey mógł zobaczyć, jak doktor Malone jest wspierany przez dwóch mężczyzn, wyglądających jakby przeszli piekło. Student szybko przyjrzał się Leanne, która wyglądała na ranną i przyspieszył kroku, oddając botanika pod opiekę Ravena. I chociaż nie wiele sił mu pozostało, to jednak wyszedł przed grupę i załamał ręce, dostrzegając opatrunek na dłoni koleżanki. Aż nerwowo przetarł twarz chustką i coraz szybciej zbliżał się do dziewczyny, utykając jednak na poharataną nogę. - Co się stało?!
Plecak zsuwał się z jednego ramienia i próbowała go poprawiać zdrową ręką, ale niewiele to dalo. Zauwazyła jednak, że ktos odlączyl sie od tamtej grupy i wyforsował na przód więc i ona przyspieszyla z nadzieją, że to Hannon. Gdy w końcu do siebie podeszli Lea zamiast odpowiedzieć na pytanie po prostu objeła go za szyje zranioną ręką i przycisnęła do siebie, przytulając sie. Bala się, że Romek już nie żyje, a jednak!
A miał taką nadzieję, że druga grupa będzie bezpieczna! Leanne nie powinno było się nic stać! Chciała tylko głupie kwiatuszki poznać i odkryć coś nowego. Nie fascynowały ją drapieżniki, a wygląd całej grupy jednoznacznie zdradzał, że takiego musieli spotkać na swej drodze. Z żalem Romek spojrzał na zakrwawiony opatrunek i wstrzymał oddech, gdy koleżanka się do niego przytuliła. Aż zacisnął zęby, gdy mocniej oparł się na rannej nodze, ale nic nie powiedział. Objął Leanne i przytulił mocno. Powinien odetchnąć z ulgą, że tamci przezyli, jednak dziwne ciężko mu na piersi się zrobiło. Pytająco spojrzał na mężczyzn w tyle, chociaż oni pewnie mieli ten sam wzrok co i on. W końcu w jego grupie brakowało dwóch osób.
Cofnęła się, ze łzami w oczach i odstąpiła o krok. Spojrzała na jego grupę, a potem znów na Romka. - Co się stało? - zapytała, chociaż chyba nie chciałaby wiedzieć. Musieli trafić gorzej niż oni, w końcu im udało się wyjść względnie.. w całości. Opuściła bezpalczastą dłoń i jako tako schowala ją za plecy, obracajac sie lekko bokiem do kolegi by jej nie widzial.
Wypuścił dziewczynę z ramion i spojrzał na nią z troską. Nie chciał jej opowiadać o tym co się działo, ale przecież musiał sam sobie poradzić z obrazami jakie na zawsze mu utkwią w pamięci. Odetchnął głęboko i zerknął przez ramię na niesioną lekarkę. - Trafiliśmy na rodzinę athwali. Odpowiedział, zwieszając głowę i śledząc oczami ruchy Leanne, chowającą dłoń za siebie. Widział, że coś się stało, ale nie chciał męczyć koleżankę swymi pytaniami. Chociaż gorsze i tak było wyjawienie, że... - Profesor Corby... Pokręcił głową i skupił uwagę na Malone. Mężczyzna wyglądał jakby miał podzielić los profesora.
Amos zatrzymał się, gdy druga grupa ich dogoniła. Patrzył na cieplutkie przywitanie Lei z Hannonem; cieplutkie jak... jak... Amos miał takie porównania w głowie, że wstyd je tutaj przytoczyć. Im bardziej był smęczony, tym bardziej irytacji wzrastała. Tak, kurwa, pościskajcie się trochę i w tych radosnych uściskach przeżycia poczekajmy na kolejne athwale.
- Te, gołąbeczki! - krzyknął - Pogadacie w drodze. Idziemy!
Ruszył znowu przed siebie. Wiedział, że jeśli się zatrzyma, może mieć problem z ponownym zabraniem sił. Plecy wciąż pewnie krwawiły i oblepiły całą lekarkę. Słodko, kurwa. Z domieszką żelaza.
Widziala, że brakuje dwóch osob. Jeszcze nie do końca widziala za to kogo brakuje. A może dwóch i poł jeśli liczyć nogę Wiktorii? - Nic ci się nie stało? - zapytała jeszcze. W końcu to było wazne. - Och.. - opuściła spojrzenie. Zacisnęła zdrową dłoń w pięść i znów pojawiły jej sie łzy w oczach. Odetchnęłą ciężko. - U nas.. profesor Malone jest w złym stanie... no... i ja.. - pokręciła głową i ruszyla powoli z resztą, skoro Amos ich poganiał.
- Kufa... - skwitował nagły brak zęba. Chyba w końcu zauważył, chociaż już wcześniej widział jego lot w slow motion. Wytarł sobie krew w rękaw, czy cokolwiek i szedł przed siebie zbierając wcześniej co zostało po jego rzeczach. Piękny artykuł napisze, oj piękny. Jeśli coś nie urąbie mu dłoni. Albo nóg. No tak, zauważył brak... Nogi. I... Dwóch osób. Cóż... Przyspieszył kroku podchodząc do Romeseya. - Co z Corbym? - zapytał ignorując pozostałych ludzi, zerknął tylko na Leannę.
W końcu reszta grupy do nich dołączyła. Wyglądali niewiele lepiej niż oni a może nawet i gorzej. Przesunął wzrokiem po blondynce z kikutem zamiast nogi. Jak szybko nie dojdą do miasta doniosą tylko jej truchło. Dwóch osób brakowało. -Wygląda na to, że poszło im jeszcze gorzej niż nam.- mruknął do Reda.
- Nie, nie Odpowiedział jedynie, bo w końcu potrafił chociaż iść o własnych siłach, chociaż z wysiłkiem. Ze współczuciem spojrzał na Leanne, którą wiadomość o śmierci profesora zabolała i nawet nie zerknął w stronę odzywającego się Amosa. Za to twarz ku Marchantowi zwrócił i nie ruszył jak koleżanka. Poczekał aż ta odejdzie o dwa kroki, by odpowiedzieć dziennikarzowi. - Rozszarpany przez athwala. Burnett... też/ Odpowiedział, czując ucisk w gardle. Pokręcił głową i kulejąc ruszył za Leanne, by zrównać z nią kroku i wstrzymać ją lekko. Prawie słaniała się na nogach, więc postanowił jej pomóc. - Daj mi swój plecak.
Och cudowne. Skwitował w myślach, widząc powitanie Lei i Romesey'a. - I tak powinni się cieszyć, że z tego świata zeszło ich tylko dwoje. Choć jak widzę - kiwnął głową na Wiktorię i Malone'a - to raczej nie koniec umierania. Rzekł ni do Jima, ni do siebie. - Powinniśmy ich zostawić. I tak nie przetrwają drogi powrotnej a spowalniają resztę. Dodał ciszej. Tym razem już do siebie. Nie dbał o to czy urażą kogoś jego słowa.
Nie poczekała na Romka, a wlokla się przed siebie. W końcu chlopak do niej dołączył. - Zapomnij. - chociaż chętnie by oddała plecak. Albo zostawiła go po drodze. Ale nie może tak, nawet jeśli bardzo by chciała. - Kulejesz. - zauważyła. - Co się stało? - ponowiła pytanie.
Amos niósł Wiktorię, Homesey pomagał Carnarvonowi... Crow za to rozglądał się uważnie, czy znowu nie zaatakuje ich jakieś pustynne, wściekłe zwierzę. Żeby nie być gorszym, niósł też dwa plecaki. I broń, tak w razie, gdyby jej potrzebowali. Kiedy na horyzoncie zamajaczyły sylwetki, wszyscy się zatrzymali. Mężczyzna nie miał nawet siły liczyć, ile widzi osób. Minęło kilka minut, zanim druga grupa do nich dotarła. Dopiero wtedy pokojarzył znajome twarze. Byli wszyscy. Choć nie wyglądali wcale lepiej od nich. Nie musieli w tej chwili niczego mówić by wiedzieć, że mieli po drodze niespodzianki.
Nie znał nikogo z tej grupy na tyle dobrze, by pozwolić sobie na tak szczere powitania jak to Hannona i Hearness. Może to i lepiej... O nieznajomych trudniej się martwić, choć cieszył się, że drugą grupę ominęły niepotrzebne zgony, których u nich było zdecydowanie za dużo. Pozostawiony przed Romesey'a dał do zrozumienia Ravenowi, że ten nie musi się nim przejmować. Był w stanie sam stać - problemy miał z chodzeniem, choć stąd powinien już jakoś powoli dokuśtykać do miasta. Nie było ty chyba tak wielu dzikich zwierząt... Chyba. W każdym razie stał na swoim miejscu, nieco z boku przypatrując się rozmawiającym ludziom. Jedyne o czym marzył to powrót do mieszkania i odjęcie od ciała tej bezużytecznej protezy. Wolał już nie mieć nogi wcale niż chodzić z kupą żelastwa, która mu tylko w tym przeszkadzała.